"Na samotność bowiem skazują
człowieka nie wrogowie, lecz
przyjaciele"
Milan Kunder, „Żart”
Wyłapali nas.
Wyłapali nas wszystkich. Sezon polowań oficjalnie zamknięty, zabrakło
zwierzyny! Ukrywaliśmy się jak szczury po kanałach czyhając na każdą okazję do
ucieczki, ale kiedy przeciwnik ma nad tobą kilkutysięczną przewagę musiałbyś
być pieprzonym Rambo, żeby wydostać się z tej chorej sytuacji.
Nie wiem gdzie
trzymają innych. Cholera, nie wiem nawet gdzie trzymają mnie! Podłoga jest
obrzydliwie wilgotna, ściany porośnięte jakimś mchem… albo grzybem, a w
chłodnym powietrzu unosi się odór stęchlizny. Przed chwilą koło mojej stopy
przemknęło coś włochatego! Boję się podnieść i obejść pomieszczenie, bo nie
dochodzi tutaj żadne światło. Pewnie gdyby teraz ktoś machnął mi przed oczami
zapaloną żarówką, oślepłabym jak stary koń, który wychodzi po dziesięciu latach
pracy z kopalni na boleśnie promieniujące słońce. Nie wiem jak wysoko jest
sufit i jak rozmieszczone są ściany. Nie jest duszno, więc pokój, piwnica, czy
cokolwiek to jest, jest duże. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Stopy zdrętwiały
mi już od bezruchu. A może to z zimna? W każdym razie, nie czuje bym była
ubrana zbyt grubo, a już na pewno nie mam na sobie tej szaty, którą nosiłam w
momencie, gdy urwała mi się pamięć, czyli jakieś trzy dni temu. Teraz owijał
mnie jakiś delikatny materiał, brudny i podziurawiony, ale wciąż niedrażniący
skóry. Na pewno drogi. Aż dziw, że oddali go więźniowi. Tak, byłam teraz więźniem.
Przynajmniej
zostawili mnie w spokoju. Na jak długo?
Gdzieś za ścianą
podniosły się głosy, ktoś krzyknął coś niewyraźnie, a potem najwidoczniej
uderzył mocno w ścianę, albo walnął kimś w nią, bo usłyszałam jak na podłogę
opada ukruszony tynk. Dziwne, myślałam, że wszystko tu jest wilgotne. Ciągnięto
kogoś po podłodze, odgłosy szamotaniny stawały się coraz głośniejsze.
W następnej
sekundzie usłyszałam jak przekręca się kluczyk w zamku. Podkuliłam nogi i
zasłoniłam oczy ręką zanim światło z zewnątrz mnie oślepiło. Pod powiekami
widziałam ognistą czerwień, więc kurczowo je zaciskałam. Może to była ostatnia
okazja by rozejrzeć się po pomieszczeniu, ale nie chciałam by ten widok stał
się także jedynym jaki pozostanie mi zobaczyć.
Światło przez
sekundę zasłonił jakiś wielki cień, a potem usłyszałam, jak ktoś ciężko upada
na podłogę dysząc, kilka metrów ode mnie. Coś cicho zapiszczało i podreptało w
kąt skrobiąc pazurkami po posadce. Odsunęłam się obrzydzona.
Ale to nie szczura
przed chwilą wrzucili do tego pokoju. To był człowiek.
4 dni temu
- Uciekaj Harry!
Uciekaj! – krzyczałam za chłopakiem, któremu nie trzeba było tego dwa razy
powtarzać. Zakładając w biegu pelerynę niewidkę omijał zręcznie drzewa nie
oglądając się za siebie. Otoczyli nas. To było pewne i, w pewnym sensie,
nieuniknione. Od dawna wiedzieliśmy, że szukają nas ludzie Voldemorta. Choć on
sam nie żył już od dobrych pięciu lat, jego zwolennicy, szczególnie ci, którzy
nie mieli ambicji na zostanie przykładnymi obywatelami, spotykali się
potajemnie i tworzyli plany. Owych planów chyba nawet oni sami nie rozumieli,
ponieważ nie przyświecał im teraz żaden konkretny cel. Chcieli dokończyć dzieło
mistrza, mimo, że nie mieli żadnego kandydata, na jego zastępcę. Dążyli oni
więc do zawładnięcia światem jako miejscem należącym wyłącznie do czarodziejów,
ale nie brali praktycznie pod uwagę, co wydarzy się, jeśli tą władzę zdobędą.
Szczególnie przerażający jednak był fakt, że owy „plan” wdrażali w życie
zabójczo dobrze.
Od kilku dni nie
mieliśmy kontaktu z nikim, kompletnie nikim, z Zakonu Feniksa, z Podziemnych
Sił Ministerstwa Magii (w skrócie PSMM), ani z Hogwartu, a raczej resztek które
po nim zostały, gdy po raz kolejny Śmierciożercy zaatakowali zamek.
Nauczyciele, którzy przeżyli tą bitwę, lub w porę uciekli, jak na przykład
prof. Slughorn, teraz wykorzystali ruiny jako znakomitą bazę i miejsce spotkań
dla nielicznych grup, które postanowiły przejść na koczowniczy tryb życia i
uciekać przed zwolennikami Voldemorta. Sytuacja zaczynała irytująco zabawnie
przypominać jakąś scenę z mugolskiego filmu o zakażeniu wirusem-zombie i
kompletnej apokalipsie. Ludzie kryli się w opuszczonych budynkach, podziemiach,
lasach. Jedno było pewne – Śmierciożercy nie mieli stałej pory wzmożonej aktywności.
Atakowali zawsze, wszędzie i przy byle okazji.
A teraz, gdy
stałam tak wrzeszcząc za Harrym Potterem, który ukrył się już pod peleryną
niewidką, nawet na myśl mi nie przyszło, by samej zacząć biec. To, że
śmierciożercy mnie nie dopadną było dla mnie tak samo oczywiste, jak to, że
słońce świeci, a książki są z papieru. O tym, że zostałam wtedy oszołomiona
przez mojego najlepszego przyjaciela, chłopaka, Rona Weasley’a, dowiedziałam
się dopiero później, gdy zakatowana torturami odgrażałam się, że zawsze jest
ktoś, kto mnie pomści.
Hary’emu udało
się uciec, a mnie jak gdyby nigdy nic, śmierciożercy powalili na ziemię jednym
zaklęciem, sprawiając, że straciłam przytomność. I w ten sposób popełniłam
pierwszy błąd tej wojny, mojej wojny.
Czytam to pierwszy raz. Nie wiem, czy publikowałaś to na Onecie, bo w tamtym okresie, kiedy dołączyłaś do S-DHL ja przestałam czytać Dramione na rzecz nauki.
OdpowiedzUsuńAle ten rozdział jest powalający! Twój styl pisania wręcz genialny. Ja nie wiem, jak dobrowolnie mogłam zrezygnować z czytania, między innymi, Twojego opowiadania!
Cieszę się, że masz dużo napisane, bo będę miała co robić :)
Pomysł - świetny. Kreacja bohaterki - jeszcze trudno mi określić, ale wydaje mi się, że będzie naprawdę ciekawa.
Pozdrawiam :)
Cudo *_*
OdpowiedzUsuńAle najbardziej powaliło mnie to:
musiałbyś być pieprzonym Rambo, żeby wydostać się z tej chorej sytuacji.
Serio piszesz genialnie!
Bardzo podoba mi się twój styl :)
Miona Granger
Masz bardzo dobry styl pisania na wysokim poziomie. Genialne
OdpowiedzUsuń